Podczas, gdy media dają upust swojej obsesji na punkcie powrotu rocka, The Clones wypuszczają na rynek płytę z zupełnie innej bajki. Ten pulsujący techno-house'owymi rytmami i energią prosto z parkietu album, ukazuje się w momencie, gdy prasa wmawia nam, że prawdziwym źródłem czadu są znów gitary i hale koncertowe... Rzecz jasna można się dać zwieść pozorom. W żadnym momencie istnienia zespołu, The Clones nie wykazywali zainteresowania podziałami na techno i rocka. Żeby nie wiadomo jak byli zmutowani, zakręceni i sfiksowani, ich sposób myślenia skłaniał się zawsze w stronę punka - mieszanka nie do przyjęcia dla tych, dla których zbudowanie mostu pomiędzy techno, a rockiem wydaje się niemożliwe. Takie myślenie to oczywista bzdura. To nie jest tylko kwestia dwóch, uparcie ignorujących się muzycznych skrajności, ale dwóch wrażliwości, które oplatają się nawzajem jak nić Ariadny. Na przykład The Stooges mają dużo więcej wspólnego z Romanthony (ten sam, w pełni kontrolowany, hipnotyczny trans), niż choćby z Black Crowes i ich topornym rockiem. Z kolei Little Richard ma dużo więcej wspólnego z Chemical Brothers (te same euforyczne klimaty boogie), niż Chemical Brothers z abstrakcyjnym techno The Orbital. Natomiast The Clones mają dużo więcej wspólnego z Beastie Boys, czy Happy Mondays, niż z Superfunk, czy Bobem Sinclarem. The Clones po raz pierwszy pojawili się na scenie w 1996 roku, nieopodal Montpellier. Ich techno było zbyt melodyjne i lubieżne, by uczynić z nich bezpłciowych i tępych amatorów clubbingu, a ich muzyka house - zbyt brudna i chropowata, aby mogła być częścią składanki z delikatnymi kompozycjami francuskiej sceny klubowej. Więc jak można określić ich muzykę? Euforyczny hard-house-techno-jungle-rock połączony z arogancją teen popu i uporczywym minimalizmem. Przymierze białej wściekłości i czarnej namiętności. Historia The Clones tłumaczy nieco tę ich postawę. Ich dzieciństwo różniło się bardzo od ich francuskich rówieśników - dorastali przy dźwiękach Can, Gong i Hendrixa, żyjąc z rodzicami w hippisowskiej komunie i często zmieniając miejsce pobytu. Ten nomadzki styl życia spowodował, że zaczęli postrzegać świat jako jedną ogromną scenę. Jako dzieciaki występowali na ulicy jako Stakhanovites, waląc opętańczo w perkusję, aby mieć pewność, że ktoś ich słyszy. Aby przeżyć imali się różnych zawodów - układali kafelki, czyścili buty, zajmowali się sprzedażą i pracami budowlanymi. Nie mogli jednak uciec od jednostajności tych zajęć i pragnienia wolności.Ciesząc się coraz większym uznaniem The Clones stali się wkrótce celem polowań dużych wytwórni płytowych. Podpisali umowę jako prawdziwe gwiazdy rocka, nie mając nawet nagranego materiału demo. Najtrudniejsze przyszło, gdy trzeba było przekształcić energię ich występów na żywo, w zarejestrowane utwory. Musieli wstawić swoją maszynerię do zamkniętego studia i przystosować ją do produkcji albumu. The Clones, którzy do tej pory byli na diecie złożonej z muzyki na żywo i ecstasy, byli zmuszeni do technicznego ogarnięcia procesu nagrywania i stawienia czoła problemom natury osobistej. Układy między oba panami były jak na bliźnięta dosyć dziwne. Często się kłócili, rozwiązywali zespół i balansowali na granicy schizofrenii, a te emocje w jakiś sposób przedostały się do ich muzyki dodając jej prawdziwie wybuchowej siły. Jak dotąd udało im się zagrać na niemal wszystkich liczących się imprezach techno na całym świecie. Pojawiali się w nowojorskim Twylo, w Boréalis w Montpellier, Paléo w Nions, w Paris Queen, czy Sala-del-Sel w mieście Girona. Po nie do końca udanej imprezie urodzinowej w jednym z hoteli w Montpeul nawiązali kontakt z Erikiem Truffazem i wokalistą Camelleonem. Po trzyletnim okresie "inkubacji" w końcu udało się połączyć ich pochodzące z różnych źródeł inspiracje z energią ich setów na żywo. Na płytę trafiły różne utwory, jak np. kojarzący się nieco ze zgrzytliwym stylem Basement Jaxx "Which One Is Which", punkowo house'owy "Crazy Boys", czy przywołujący na myśl euforię sobotniej klubowej imprezy, "Grooves Comes Back". Na albumie znalazło się także miejsce dla bardziej melancholijnych klimatów, co najlepiej słychać w utworach "Matter Of Evolution", w którym The Clones wykorzystali kompozycję The Beatles "Dear Prudence" i "Coca Cool" z popowo-acidowym riffem. Na płycie doskonale słychać wszelkie rodzaje muzyki, z którymi The Clones miało do czynienia: techno, house, rock, czy pop. Ich doświadczenia podobne są zapewne do naszych. Podobnie jak w amerykańskich "filmach drogi" okolice Montpellier zaczynają wyglądać jak Arizona, a ludzie spełniają się we wszechogarniającym tańcu. Rock wrócił?
Techno to przeżytek? Powiedzmy, że to wszystko już nie istnieje........ niech żyje The Clones! |